Data aktualizacji: 5 lipca 2024
Data utworzenia: 11 marca 2022
Przeczytasz w 8 min
Mojego męża poznałam względnie późno. Miałam wtedy 31 lat, a on 40. Właściwie od razu byliśmy zdecydowani, by wspólnie założyć rodzinę. Mimo starań i zabiegów, nasze marzenie o dziecku nie chciało się spełnić. Po jakimś czasie zaczęłam się martwić, stresować. Biegałam więc od lekarza do lekarza, szukałam informacji w Internecie, pytałam o porady znajomych. Teraz myślę, że sporo wizyt, pieniędzy, a przede wszystkim mojego czasu mogłam oszczędzić.
Po 4 latach nieudanych starań i eksperymentów z różnymi metodami miałam dość. Chciałam tylko płakać, nie miałam ochoty wyjść z łóżka, zająć się sobą. Mój mąż jednak nie poddał się. Namówił mnie na zmianę myślenia i jeszcze jedną próbę. Tym razem inaczej. Tym razem in vitro. Tym razem za granicą, w Polsce. Pomysł był tak absurdalny, że się zgodziłam:) Był rok 2010, ja miałam wtedy 34 a mój mąż 43 lata. Późne lato było bardzo przyjemne nad Bałtykiem. Dodawało otuchy.
Wybraliśmy Klinikę INVICTA w Gdańsku. Budziła nasze zaufanie, miała dobrą opinię, a moja bliska koleżanka właśnie tu zaszła w ciążę. Pierwsze wrażenie było bardzo pozytywne. Nie mieliśmy problemów z dogadaniem się z personelem. Od początku otoczono nas też opieką. Mimo obaw, czułam się spokojna. Najpierw wykonaliśmy badania. Ja musiałam być w odpowiednim cyklu i oddać krew do testów hormonalnych i genetycznych. Mój mąż w specjalnym pomieszczeniu oddawał nasienie – stwierdziliśmy, że ze względu na jego wiek poza badaniem ogólnym sprawdzimy też fragmentację DNA plemników.
Po badaniach wyszliśmy na krótki spacer po starówce w Gdańsku. Podziwialiśmy zabytkowe uliczki, wypiliśmy kawę w jednej z restauracji, poszliśmy na małe zakupy w galerii handlowej. Po kilku godzinach mieliśmy umówione spotkanie z lekarzem, więc wróciliśmy do Kliniki. Nadal mnie zaskakuje, że zapamiętałam każdy detal z naszego leczenia, zapachy, emocje, nawet światło…
Pierwsza wizyta w klinice była jednocześnie kwalifikacją do zapłodnienia pozaustrojowego. Nie spodziewałam się, że tak szybko wszystko się potoczy. Przekonały nas fatalne wyniki badań. Okazało się, że moja rezerwa jajnikowa czyli poziom AMH wynosiła już tylko 1,1. Nie lepiej było u męża – fragmentacja DNA plemników w 28%! Lekarz uświadomił nam, że inne niż in vitro metody raczej nam nie pomogą. Najgorsze było to, że gdybyśmy zgłosili się kliniki wcześniej, nasze szanse na sukces byłyby znacznie wyższe. Wszyscy, zarówno lekarz, jak i panie, które tłumaczyły nam co będzie się działo dalej, bardzo nas wspierali. W sumie frustracja szybko minęła… Zanim wyjechaliśmy do domu, pielęgniarka pobrała nam jeszcze krew na badania infekcyjne.
W połowie września wróciliśmy do Polski. Tym razem głównie po to, by porozmawiać o dalszym leczeniu i podpisać wszystkie dokumenty i zgody. Trochę było tego czytania, pytań… Ponieważ chcieliśmy w międzyczasie zorganizować sobie zasłużone wakacje, umówiliśmy się z lekarzem, że na kolejną wizytę przyjedziemy w październiku.
Jesień minęła nam pod znakiem kolejnych badań (tym razem głównie moich hormonów), brania leków, które stymulowały jajniki do pracy i spotkań z lekarzami – w tym z anestezjologiem. Na początku listopada, nasz lekarz przedłużył stymulację, bo pęcherzyki nie rosły wystarczająco dobrze. Choć trochę podupadłam na duchu, starałam się rzetelnie stosować do wszystkich zaleceń i uśmiechać do ludzi.
8 listopada miałam zabieg pobrania komórek jajowych. Jak ja się stresowałam… panie z obsługi pacjenta robiły wszystko, bym się odprężyła, ale myśli o tym, czy uda się uzyskać jajeczka nie dawały mi spokoju. Napięcie ustąpiło dopiero po rozmowie z lekarzem. Potem zasnęłam. Kiedy wybudziłam się z narkozy, przesympatyczna pani położna podeszła do mnie i powiedziała: Pani Dario, pobrali 12 kumulusów. Łzy szczęścia popłynęły mi po twarzy. Euforia nie trwała jednak długo. Po chwili dołączył do mnie mąż. Wyniki badania jego nasienia wyszły bardzo źle – fragmentacja na poziomie 23%. Lekarze zasugerowali nam procedurę separacji plemników. Pomyślałam, że to koniec… Okazało się jednak, że po poddaniu nasienia specjalnym działaniom, wynik fragmentacji wyniósł już tylko 3%. To dawało nadzieję.
Zapamiętałam dokładnie dzień, którym miałam transfer zarodków. Dwóch, słabiutkich… był 13 listopada, na dworze szaro i smutno. Śmialiśmy się z mężem, że musimy liczyć na wewnętrzne słońce. Po przyjeździe do kliniki rozmawialiśmy z panią embriolog. Nie miała zbyt dobrych wieści, ale była bardzo delikatna, opowiadając nam o wynikach hodowli. Może to głupie, ale naprawdę czułam, że na każdym zarodku bardzo jej zależy.
Po przeprowadzeniu procedury ICSI (podaniu plemnika bezpośrednio do komórki jajowej) zapłodniło się jedynie 6 komórek jajowych. Po upływie 5 dni cztery zarodki przestały się dzielić, a tylko dwa uzyskały odpowiednie stadium rozwoju.
Chociaż te dwa maluszki nie rokowały najlepiej, usłyszeliśmy, że zawsze jest szansa na to, że z nami zostaną. Chwyciliśmy się tego, jak koła ratunkowego. Wierzyliśmy, a raczej chcieliśmy wierzyć, że wszystko będzie dobrze. Byłam zdecydowana, by przez następne tygodnie nie dopuścić do siebie żadnej złej myśli.
Czas się bardzo dłuży, kiedy czekasz. Pierwsza weryfikacja – badanie poziomu beta HCG. Poziom rośnie, ale nieznacznie. 1,19, za trzy dni – 40,95… już 23 listopada HCG wyniosło 473, a 30 listopada – ponad 4300… wtedy miałam też pierwsze ciążowe USG. Tego uczucia nie można opisać. Radość i strach mieszają się w jednym dziwnym stanie, kiedy chcesz i nie możesz uwierzyć w to, co się z Tobą dzieje.
Kiedy na początku grudnia po raz piąty i ostatni powtórzyłam badanie HSG, niepokój wziął górę. Poziom tego hormonu nie powinien chyba wzrastać tak szybko? Czy coś jest nie tak z moim dzieckiem? Na szczęście w tym samym dniu miałam wizytę. Lekarz wyjaśnił mi tajemnicę – w moim brzuchu rozwijało się nie jedno dziecko, ale para maluchów:) to była najpiękniejsza zima w moim życiu…
Klinikę po raz ostatni odwiedziłam na początku stycznia. Przyjechałam sama, bo mąż był w delegacji. To był termin badań prenatalnych. Niby mogłam je wykonać u nas, ale po naszym leczeniu miałam największe zaufanie do lekarzy z INVICTA. Poza tym chciałam się pożegnać, podziękować.
Nasza cudowna dwójka rozrabiaków przyszła na świat 1 sierpnia w drodze cesarskiego cięcia. Dwa silne i zdrowe maluszki. Nasz synek i nasza córka. Patrzę na nich, jak biegają z ojcem po trawie. Jak rosną, jak się uczą, śmieją… i myślę, jak trudna jest czasem droga do szczęścia i jak życie zatacza koło.