Data aktualizacji: 5 lipca 2024
Data utworzenia: 13 marca 2022
Przeczytasz w 18 min
Niesiona tą nadzieją niczym ptak na skrzydłach, frunęłam dalej przez życie. Realizowałam różne zadania: zakup mieszkania, urządzanie, awans zawodowy. Wszystko szło tak jak sobie zaplanowałam, poza jednym – macierzyństwem. Czas płynął, lata uciekały, a żal i poczucie niespełnienia narastały. Jednego razu bardzo się ucieszyłam, że nie dostałam miesiączki i z uśmiechem na twarzy udałam się do lekarza, aby potwierdzić ciążę, w którą wówczas bardzo wierzyłam. Niestety, okazało się, że to torbiel na jajniku. Wiadomość ta przeraziła mnie o tyle mocno, że od razu wyobraziłam sobie, jak ten problem od razu doprowadza do całkowitej niepłodności. Strach, że mogłabym nigdy nie zostać mamą tak głęboko mnie przeraził, że panicznie zaczęłam szukać pomocy u specjalistów. Ponieważ torbiel okazała się duża i oporna na leki, musiałam się poddać zabiegowi laparoskopowego jej usunięcia. Modliłam się, żeby lekarze ocalili mi narządy, a jednocześnie, aby wycinek oddany do badania histopatologicznego nie okazał się czymś złośliwym. Na szczęście, wszystko skończyło się dobrze i po kilku dniach pobytu w szpitalu wróciłam do domu.
Niesiona tą nadzieją niczym ptak na skrzydłach, frunęłam dalej przez życie. Realizowałam różne zadania: zakup mieszkania, urządzanie, awans zawodowy. Wszystko szło tak jak sobie zaplanowałam, poza jednym – macierzyństwem. Czas płynął, lata uciekały, a żal i poczucie niespełnienia narastały. Jednego razu bardzo się ucieszyłam, że nie dostałam miesiączki i z uśmiechem na twarzy udałam się do lekarza, aby potwierdzić ciążę, w którą wówczas bardzo wierzyłam. Niestety, okazało się, że to torbiel na jajniku. Wiadomość ta przeraziła mnie o tyle mocno, że od razu wyobraziłam sobie, jak ten problem od razu doprowadza do całkowitej niepłodności. Strach, że mogłabym nigdy nie zostać mamą tak głęboko mnie przeraził, że panicznie zaczęłam szukać pomocy u specjalistów. Ponieważ torbiel okazała się duża i oporna na leki, musiałam się poddać zabiegowi laparoskopowego jej usunięcia. Modliłam się, żeby lekarze ocalili mi narządy, a jednocześnie, aby wycinek oddany do badania histopatologicznego nie okazał się czymś złośliwym. Na szczęście, wszystko skończyło się dobrze i po kilku dniach pobytu w szpitalu wróciłam do domu.
Wtedy zaczął się drugi etap. Po zabiegu, pewna, że nie ma żadnych przeszkód: dwa zdrowe jajniki, czyste jajowody i dobre wyniki hormonów, podjęłam kolejne starania o dziecko. Na chwilę się uspokoiłam, lecz po wielu kolejnych nieudanych próbach zaczęłam popadać niemal w obłęd. Nie mogłam zrozumieć, jak może nie być potomstwa, skoro spełnione są wszystkie warunki. Wydawało mi się to proste i oczywiste, jak prosty rachunek matematyczny. Natura człowieka nie jest jednak sumą kilku cyfr, nie da się jaj przewidzieć, przechytrzyć, oszukać lub przeliczyć. Niby wyposażyła nas we wszystko, czego potrzeba, aby mieć potomstwo, ale sama chęć i posiadanie niezbędnych do tego narządów okazuje się niewystarczająca.
Zaczęłam zastanawiać się, jak poprawić swój stan fizyczny i psychiczny, aby te szanse zwiększyć. Postanowiłam się zdrowo odżywiać, ograniczyłam kawę i herbatę, starałam się unikać alkoholu i nie paliłam papierosów. Niestety, i to nie przyniosło oczekiwanego rezultatu. Niejedni nam wtedy radzili, abyśmy postarali się zmienić otoczenie, wyjechać na wspólne wakacje, romantyczny weekend itp. Tak też się stało, wprowadzaliśmy się w dobry nastrój, wyjeżdżaliśmy na romantyczne weekendy i wakacje we dwoje. Niestety, te praktyki również zakończyły się niepowodzeniem.
Czas upływał, robiłam się coraz starsza, a komentarze niezbyt świadomych mojej sytuacji ludzi osłabiały mnie doszczętnie. Kiedy wszystkie możliwości (jeszcze wtedy tak uważałam) się wyczerpały, opadłam z sił i nadziei. Wtedy pojawił się głęboki żal i niezrozumienie, dlaczego nie mogę mieć dziecka. Czułam się gorsza od innych kobiet, rosła we mnie zazdrość i poczucie krzywdy, którą ktoś (bliżej nieokreślony) mi zadał. Zaczęłam unikać koleżanek, które miały małe dzieci. Chociaż zawsze szeroko się śmiałam do maluchów, teraz myśl o tym, że uśmiecham się do cudzego dziecka, a własnego mieć nie mogę przytłaczała mnie na tyle, że wolałam nie widywać się ze znajomymi. W krótkim czasie żal i poczucie krzywdy zaczęły się mieszać ze złością. Czułam, że rozpala mnie od środka taki bunt przeciw rzeczywistości, że nie mogłam się powstrzymać od łez wśród bliskich.
Kiedy po 6 latach osiągnęłam wszystko, czego poza macierzyństwem pragnęłam, ten cel stał się jedyny i jak się okazało, najtrudniejszy do zrealizowania. Zawsze wszystko osiągałam, musiałam to dobrze zaplanować, włożyć dużo wysiłku, ale zwieńczeniem było zwycięstwo – osiągnięty cel. Niestety, tak łatwo nie udało się zrealizować marzenia o dziecku. Coraz trudniej było mi przetrwać swój cykl; ze strachem wsłuchiwałam się w swój organizm, licząc na to, że wychwycę coś, czego do tej pory nie znałam i będzie to właśnie zwiastun ciąży. Miewałam różne odczucia od pewności, że nie jestem w ciąży po pewność, że wreszcie w nią zaszłam. Skutek jednak zawsze taki sam, nadchodziło to, czego nie chciałam. Gorączkowo chciałam zajść w ciążę, a nie mogłam. Modliłam się, przeklinałam, szukałam winy w sobie.
Starałam się uzdrowić samą siebie, myślałam: „ może za bardzo pochłania mnie praca, dlatego w moim ciele nie ma miejsca na dziecko?. Kiedy zrobię na Nie miejsce w głowie, ciało odpowie.” Myślałam, że na coś choruję, co być może zostało pominięte, robiłam więc dodatkowe badania, licząc na to, że coś znajdę. Starałam się być dla siebie samej surowym nauczycielem, lekarzem i policjantem stojącym na straży poprawnego stylu życia. Wszystko po to, aby znaleźć drogę do celu. Niestety, nic nie pomogło. Mówiono mi, żebym sobie „odpuściła”, bo to pomaga, więc zaczęłam sobie wmawiać, że mi już nie zależy, pewnie los tak chce, więc trzeba się pogodzić. Nie było to jednak szczere, to tylko kolejny zabieg, który miał coś zmienić. Tak naprawdę nie wierzyłam w to, co sama mówiłam. Łudziłam się tym, że tzw. „odpuszczenie” przyjdzie w miarę powtarzania tego jak mantry. Niestety, naszej głowy nie da się oszukać, ten zabieg również nie pomógł, mimo, iż sama sobie wmawiałam, że już mi nie zależy i tak ciągle myślałam o jednym.
Ponieważ wszelkie stosowane przez mnie „zabiegi” nie zdały egzaminu, zdecydowaliśmy się z mężem na inseminację. Niestety i ta nie uczyniła nas szczęśliwymi rodzicami. Bardzo przeżyłam tę nieudaną próbę, zarzucając sobie niewyjaśnioną niezdolność do zajścia w ciążę. Obwiniania nie było końca, a żal i poczucie zawodu oraz straty kolejnej szansy, jaką postanowiliśmy z mężem sobie dać były tak duże, że nie mogłam sobie z tym poradzić. Kiedy wyjechaliśmy na zaplanowane wakacje w Bieszczady, unikałam moich bliskich, by nie widzieli, że płaczę. Nie mogłam się z tym pogodzić, a wszelkie próby złagodzenia bólu, jakie stosował mój mąż nie przynosiły efektu, co doprowadzało go do frustracji, więc również nasilił się konflikt między nami. To, co miało nas do siebie zbliżyć i dać nam szansę na szczęście, sprawiło, że zaczęliśmy mieć do siebie pretensje. Mijał kolejny rok, podczas którego postanowiłam się na siłę wyciszyć. Zaprzestałam wizyt u lekarza, zresztą i tak nie mógł mi pomóc, bo wszystko było ok., skupiłam się na pracy i związku małżeńskim, nie wysuwając panicznie na pierwszy plan zajścia w ciążę. Pomyślałam, że jak nie będę tak napierać, to przejdzie, może na chwilę zapomnę i wtedy z zaskoczenia, uda się zajść w ciążę!
Mimo ogromnej chęci zmiany toku myśli, ta jedna mnie ciągle nie opuszczała. Czułam się tym zmęczona, jak bieganiem wokół własnego cienia, ale nie mogłam przestać myśleć i działać, bo odzywały się wyrzuty sumienia, iż nie robiąc nic, marnuję cenny czas:, „Jeśli nie teraz, to kiedy, zestarzeję się i wtedy dopiero sobie nie daruję.” To nie pozwalało mi odpocząć od trapiących myśli. Pogrążona w smutku niczym w żałobie snułam się przez dalsze życie, szukając pociechy w wartościach materialnych, sukcesach zawodowych, spotkaniach z rodziną. Zaczęłam nawet sobie rekompensować brak posiadania dzieci mówiąc: „Ja to chociaż mogę wyjechać, pobyć sama z mężem, wyspać się do woli w niedzielę.” Z jednej strony czułam się wolnym i niezależnym człowiekiem, co bardzo ceniłam, z drugiej zaś strony czułam się gorsza od innych, bo czegoś nie mogę i nie mam. „Innym tak łatwo przyszło, a mnie nie.” – Myśl taka wyzwalała poczucie winy i odczucie, że jestem w czymś gorsza. Na tym etapie to najbardziej mi doskwierało, więc dla ratowania swojego poczucia własnej wartości udałam się na kolejne studia. To mi wychodziło. Potrafię się uczyć dzień i noc, jestem sumienna do bólu. Tylko, czy to była rozpaczliwa próba ratowania mojego ja, czy kara, którą sama sobie zadałam? Studia kosztowały mnie wiele wysiłku, w pracy dużo obowiązków, weekendy zajęte, a wolne chwile spędzone przy książkach. Czy naprawdę tego pragnęłam? Może to kara za to, że nie mogę mieć dzieci?
Tak sobie przyłożyłam kolejnymi obowiązkami, a do tego zmianą miejsca pracy, że schudłam 15 kilogramów, czułam się wyczerpana i wyglądałam na bardzo zmęczoną. Pół roku później postanowiliśmy z mężem podjąć drugą próbę inseminacji, lecz znowu bez sukcesu. Wtedy jednak, do zabiegu podeszłam bardziej zdystansowana, więc rozczarowanie nie było dla mnie tak gorzkie jak przy pierwszej próbie. To jednak znowu godziło w moją kobiecość. Czułam się gorsza od innych kobiet, z czym chyba na tym etapie nie mogłam sobie poradzić najbardziej. Nadeszło kolejne lato. Postanowiłam pojechać do lekarza dla świętego spokoju. Chciałam zrobić badania, aby przekonać się, że nic się nie zmieniło. Ratowanie splamionego sumienia przerwą, jaką sobie zafundowałam. Chciałam mieć pewność, że nadal jestem zdrowa i mogę mieć dziecko. Nie chciałam mieć kiedyś w życiu do siebie pretensji, że coś zaniedbałam, spóźniłam się, więc mimo narzuconej sobie przerwy chciałam mieć wszystko pod kontrolą i święty spokój, że niczego nie przeoczyłam czy zaniedbałam. W takich okolicznościach nie mogło być mowy o szczerym „odpuszczeniu”. Nawet, kiedy mówiłam, że to koniec starań, zaczynam normalne życie, i tak wszystko kontrolowałam, tak na wszelki wypadek. Jedno wielkie udawanie przed samą sobą.
Kiedy wykonałam badanie rezerwy jajnikowej i pojechałam na wizytę w dniu ślubu mojego kuzyna, z gabinetu wyszłam totalnie załamana. Wyniki wskazywały, a lekarz potwierdził, iż znacznie obniżyła się moja rezerwa jajnikowa, a co za tym idzie, drastycznie spadły moje szanse na maleństwo. Towarzyszyły temu takie emocje, że nawet teraz, pisząc o tym, dostaję rumieńców na twarzy. Całe wesele kuzyna przepłakałam, bo uwierzyłam, że naprawdę mogę nie mieć dzieci. Dotąd się nie udawało, a teraz na dodatek się zestarzałam i moje szanse jeszcze zmalały. Popadłam w rozpacz bliską obłędowi – nie wychodziłam z domu, z bólu i rozpaczy wyłam głośno jak pies. Nikt nie miał wpływu na mój stan ducha i umysłu. Mąż czuł się bezradny i załamany, widząc mnie w wakacje w koszuli przez tydzień, wiecznie zapłakaną, nieszczęśliwą i zrezygnowaną, niemającą chęci wstać z łóżka, wymalować się, podlać kwiatów, pobawić się z kotkiem. Odczucie bólu nie jest możliwe do opisania. To wewnętrzne rozdarcie, zwątpienie we wszystko, w co się wierzyło, kryzys wiary i utrata sensu istnienia. Poczułam, że nie mam, dla kogo i po co żyć. Zawsze marzyłam, o tym, żeby być mamą, i nie dam rady pogodzić się z myślą, że Nigdy nią nie będę. To już nie była frustracja ani żałoba, to absolutne poczucie bezsensu istnienia.
Po wakacjach, wraz z mężem postanowiliśmy udać się na terapię dla osób dotkniętych problemem niepłodności. Wtedy oboje wiedzieliśmy, że sama sobie z tym nie poradzę, problem mnie przerósł i nawet nie miałam chęci się z nim siłować tak jak to robiłam dotychczas. Tym razem sprawa miała się dużo poważniej. Dzięki koleżance, z którą połączył mnie problem niepłodności dowiedziałam się o psycholog, która prowadzi terapię dla osób dotkniętych tym problemem. Bez chwili zastanowienia zgodziłam się na udział w indywidualnej terapii, żeby odzyskać sens swojego życia. Po tym, jak cały świat runął mi na głowę, naprawdę potrzebowałam pomocy. I dopiero wtedy nie była to kolejna sztuczka, którą sama sobie wymyśliłam. Mój stan był poważny, a ja samą sobą głęboko zaniepokojona.
Na terapię uczęszczałam wraz z mężem. Obnażyliśmy się ze swoich problemów najpierw wspólnie. Później terapia szybko skupiła się na mnie, gdyż pani psycholog zorientowała się, że problem drzemie w mojej przeszłości. Grzebanie w dalekiej przeszłości nie było łatwe, ale okazało się trafione, gdyż wiele istotnych problemów, które dźwigałam przez całe życie miało swe źródło w dzieciństwie, i w życiu dorosłym mocno mnie obciążały. Z każdym spotkaniem czułam się coraz lepiej, oczyszczałam się i zrzucałam ciężar niczym zbędne kilogramy. Ze spotkania na spotkanie było coraz lepiej, czułam, że powraca mi uśmiech. Myśl o dziecku została odłożona na półkę, a ze spotkań czerpałam siłę potrzebną do tego, żeby wstać z łóżka i żyć. Nawet nie zdawałam sobie sprawy, że doświadczenia z dzieciństwa mogą położyć się takim cieniem na życiu dorosłego człowieka. Jestem pedagogiem i znam to z teorii, ale nie doświadczyłam tego osobiście, i chyba do końca w to nie wierzyłam. Dopiero, kiedy sama przeszłam takie oczyszczenie, zrozumiałam, że to naprawdę niezwykle ważne, a może nawet kluczowe. Trzeba oczyścić umysł, aby znalazło się miejsce na istotny w życiu cel. Kiedy terapia skupiła się na mnie, po raz pierwszy w życiu naprawdę zaczęłam myśleć o sobie, nie o innych, których trzeba zadowolić, pocieszyć, pomóc, usatysfakcjonować. Myślałam o sobie, a myśl ta była mi tak potrzebna, że nawet myśl o dziecku naprawdę po raz pierwszy nie wyrządzała mi krzywdy, nie wpędzała w poczucie winy, nie wywoływała strachu ani paniki. Czułam, że teraz ja jestem ważna, walczę o siebie, swoje życie. To pozwoliło mi na spokojne i szczere odłożenie myśli o macierzyństwie na półkę. Teraz to wiem.
Po roku terapii i wyznaczeniu nowych celów, mąż zdecydował się i namówił mnie na zabieg ostatniej szansy – in vitro. Wzmocniona, oczyszczona, bez złudnych nadziei poddałam się. Pojechaliśmy na konsultację lekarską i ku naszemu zdziwieniu zostaliśmy zakwalifikowani. Lekarz wyznaczył nam następną wizytę tydzień później, co było początkiem wielkiej machiny procedury zapłodnienia pozaustrojowego. Spotkań u lekarza odbyliśmy dosłownie kilka. Na pierwszym usłyszeliśmy, że mój jeden jajnik w ogóle nie pracuje, dlatego nasze szanse, prawdopodobnie od dość dawna, wynosiły 50%. Wszystko działo się bardzo szybko, po miesiącu od pierwszego spotkania będącego wizytą kwalifikacyjną zaszłam w ciążę!!! Zdziwienie było tak wielkie, że nie sposób je opisać. Ogromna radość mieszała się z dużym niedowierzaniem; ciągle nie mogło do mnie dotrzeć, że wreszcie jestem w ciąży; miałam wrażenie, że śnię. Jadąc na badania, stresowałam, się, iż lekarz powie, że niestety ciąży nie ma. Dopiero rosnący brzuszek utwierdził mnie w przekonaniu, że to prawda. Myśl, że zostanę mamą uczynił mnie chyba najszczęśliwszą osobą na świecie. Każdego dnia dziękowałam, że szansa na macierzyństwo została mi dana.
Obecnie jestem mamą 14-dniowej córeczki. Jeszcze czasem mam wrażenie, że śnię. Po tylu latach, różnych zabiegach, staraniach i sztuczkach wreszcie się udało, to chyba naprawdę jakiś cud!!! Dlaczego nie wcześniej? Ogromne szczęście i euforia połączona ze zdziwieniem, niedowierzaniem i niezrozumieniem – oto, co czuję. Niezależnie od skutków i nastrojów, wszystkim parom, które borykają się z tym problemem życzę wytrwałości i wiary. Byłam trudnym przypadkiem, gdyż nikt nie umiał mi pomóc. Leczyć nie było czego, a wysiłek bez efektu i upływ czasu odciskały ogromne piętno. Wszyscy w rodzinie pogodzili się z tym, że w naszym domu już nie będzie dzieci, a tu proszę, niespodzianka! Tak, więc głowa do góry, na końcu tej ciężkiej drogi jest światło. Moje „światełko” śpi spokojnie w łóżeczku i nadaje mojemu życiu sens. Każdego dnia dziękuję Bogu i wszystkim ludziom, których spotkałam na swej drodze, że mogę patrzeć i tulić swoje dziecko. Często wsłuchuję się w bicie małego serduszka i całuję każdy milimetr rozkosznego, pulchnego ciałka. Na te chwile warto było czekać.”